Upał ogromny – ze 30 stopni w cieniu. Piszę kołysankę, wieczorem idę na koncert. Forsy nam starczy na parę miesięcy, stworzono mi więc, co mnie wciąż frapuje, osobliwą karę: życie w łagodnej próżni, w samym środku gotującej się jak kocioł Warszawy. Jak długo można żyć i pisać bez społecznego odzewu, dla siebie, po klasztornemu […]? Oto jest pytanie – jak długo? Jednak w okresie stalinowskim w Krakowie było mi łatwiej – miałem swoje środowisko, zaplecze, przyjaciół. W Warszawie jest demoniczniej, bardziej po Sowiecku. Ale cóż: żyć trzeba!
Warszawa, 8 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wczoraj wieczór przyjechałem do Sopotu, podróż drugą klasą w upał ciężka, bo jakieś dzieci zatruwały życie. W Sopocie niestety ludzi mnóstwo (jestem zdemoralizowany, bo przyjeżdżałem tu zwykle zimą lub jesienią, mając wówczas całe miasto dla siebie). Wieczorem przechadzałem się, wcale pięknie to nasze Cannes wygląda, ładnie oświetlone, z neonami i kawiarniami na tarasach. Wszędzie tłumy młodzieży, i to naprawdę z zakładów pracy robotniczej – wszystko w koszulach z krajowego nylonu, dziewczęta pokazują nogi do pasa. Wszystko niebrzydkie, w każdym razie z rozbuchaną ambicją, nasz ustrój najlepiej stwarzać umie powszechne łaknienie: to mu wychodzi bez pudła.
Sopot, 17 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.